Blog:Krytyka ideologii samodzielności

Krytyka ideologii samodzielności
28 czerwca 2023 | Kenex


Poniższy tekst jest zbiorem moich myśli, które wcześniej były porozrzucanie w wielu miejscach, co dość utrudniało dyskusje.

Teraz możesz przeczytać jeden tekst i poznać kluczowe przemyślenia dotyczące naszej cywilizacji. Wzbogaciłem go też o nowe rzeczy, których nie ma w powyższych wpisach.

Szuflada

Niemal każdy ma w mieszkaniu taką szufladę. Lądują w niej wszelkie kable, przejściówki, śrubki, narzędzia. Zakładamy, że kiedyś mogą być potrzebne. Tak sobie leżą, leżą i leżą, sporadycznie użyte albo wcale. Po czasie mogą okazać się zbyt przestarzałe albo zepsuć od nieużywania. Więc kupujemy nowe. Które znowu leżą, leżą i leżą.

Jednakże te wszystkie kable, przejściówki, śrubki i narzędzia trzeba było wyprodukować. Ktoś tyrał w pocie czoła, żeby rzadkie surowce zostały bezpowrotnie przetworzone. Ktoś przetransportował produkty do sklepu, emitując przy tym gazy cieplarniane. Ktoś użył swojej wiedzy i pieniędzy, by przekonać nas, że produkt jest nam niezbędny do szczęścia. A to wszystko po to, by ostatecznie wylądował porzucony w szufladzie.

Prezes firmy jest oczywiście zadowolony. Może z dumą powiesić wykres rosnącej sprzedaży na ścianie i delektować się kolejnymi cyframi na stanie konta. Prezes ma kompletnie gdzieś, co zrobimy z rzeczą, którą kupiliśmy. Liczy się tylko fakt, że ją kupiliśmy. Media też się cieszą. Jak ludzie dużo kupują, rośnie PKB, więc można się jarać “dobrą kondycją gospodarki”. Tylko że PKB to jedynie sztuczny wskaźnik, który kulturowo uznaliśmy za wyjątkowo ważny. Ekscytując się nim wprost przyznajemy, że jakość życia jest naszym zdaniem zależna od konsumpcjonizmu. Cóż, nasz wybór. Ale pamiętajmy, że kondycja Ziemi to sprawa obiektywna.

Nie mamy planety B. Mamy za to możliwość zmiany sposobu, w jaki żyjemy.

Wydaje się, że ludzie powoli dostrzegają problem. W mediach społecznościowych pojawili się antyinfluencerzy, którzy zniechęcają do kupowania zbędnych produktów. Coraz więcej mówi się o szkodliwości konsumpcjonizmu oraz o drapieżności współczesnego kapitalizmu. Ale gdy rozmowa toczy się dalej, zwykle rozważa się nałożenie dużych wyrzeczeń na jednostkę albo nowe podatki. Gdy ludzie kłócą się o jedzenie mięsa, januszexy albo latanie samolotem, nie zauważają, że przyczyny współczesnych problemów mogą leżeć znacznie głębiej. W rzeczach dla nas tak oczywistych, że stały się przezroczyste.

Aby uświadomić sobie, jak bardzo można na świat patrzeć inaczej, proponuję na początek cofnąć się kilka wieków wstecz.

Ameryka vs Europa

Jak myślimy o dotarciu kolonizatorów do wybrzeży Ameryk, zwykle postrzegamy to jako bezlitosne wyrżnięcie miejscowej ludności. Przy okazji pojawia się domysł, że na miejscu czekały prymitywy jedzące serca, żyjące na dużo niższym poziomie niż my. A rzeczywistość była niesłychanie ciekawsza.

Gdy francuskie okręty przypływały do wybrzeża Ameryki w rejonie nazywanym Nową Francją, spotkały na swojej drodze zupełnie inną kulturę - Wyandotów. Wśród Wyandotów nie było czegoś takiego jak rozkaz. Przykładowo jeśli chciało się wyruszyć na wojnę, należało wszystkich do tego przekonać. Każdy mógł w dowolnej chwili się wycofać i nie było możliwości, by zmusić go do walki. Sprawiało to, że rdzenni Amerykanie rozwinęli sztukę argumentacji oraz kulturę podejmowania decyzji na drodze konsensusu.

Francja tamtych czasów wyglądała zupełnie inaczej. Społeczeństwo było zorganizowane bardzo hierarchiczne. Inaczej witano się z osobami “wyżej”, a inaczej z osobami “niżej”. Zasady codziennego życia regulowały skomplikowane zasady savoir vivre. Ludzie bali się wejść na dwór, zanim nie dowiedzieli się, jak wygląda system relacji między dworzanami (przywitanie się w złej kolejności było bardzo nietaktowne). Dodatkowo społeczeństwo było podzielone na stany, gdzie biedni mieli wyraźnie pod górkę. A system był urządzany pod dyktando elit.

Jezuici, którym powierzono zadanie nawracania rdzennych Amerykanów na naszą modłę, mogli na początku nie zdawać sobie sprawy, przed jakim wyzwaniem ich postawiono. Wyandoci byli świetnymi mówcami. Potrafili na bieżąco wymyślać mocne metafory i riposty. Byli więc w stanie łatwo uzasadnić, dlaczego nie chcą żyć jak my. A nie chcieli.

Wyandoci bardzo krytykowali naszą pogoń za bogactwem i statusem. Powtarzali, że może Europejczycy są bogatsi materialnie, ale oni są bogatsi inaczej - mają beztroskę, wygodę i czas. Europejczycy tyrają od świtu do zmierzchu, żeby móc chwalić się posiadaniem większego domu od sąsiada. Tworzą intrygi, zawierają fałszywe przyjaźnie i stosują przemoc tylko po to, by zdobyć więcej srebra. Wyandoci są wolni od tego typu trosk. Robią tyle, ile jest potrzebne społeczności, a resztę czasu mogą poświęcić na relaks, zabawę albo budowanie więzi.

Wyandoci nie mieli waluty podobnej do nas. Ba! Na co dzień nie mieli nawet handlu! Ich gospodarka była oparta na współdzieleniu oraz darach. Jeśli ktoś potrzebował jedzenia albo narzędzia, po prostu z nich korzystał. Nie musiał za to płacić. Nie musiał dawać nic w zamian. Dotyczyło to także obcych przybyszy z daleka. Europejczycy przypływający do Ameryk byli zdziwieni, że ludzie mówiący w obcych języku tak po prostu dają im jedzenie, narzędzia, miejsce do spania, a nawet broń. I nie proszą o nic w zamian. Na początku przypuszczali, że dzicy uważają ich za bogów, dlatego składają im tyle darów. W rzeczywistości “dzicy” zawsze byli tak serdeczni wobec gości. Nawet jeśli goście mieli inny kolor skóry i mówili niezrozumiałym językiem.

Gdy myślimy o gospodarce opartej na darach, nasz umysł krzyczy “Jezu komunizm!”, “Jezu darmozjady!”. Uważamy, że możemy kupić ziemię, postawić wokół ogrodzenie i orzec, że nikt nie ma wstępu. Ze swoją ziemią możemy robić, co nam się podoba, łącznie z jej zniszczeniem. I nikomu nic do tego. Jeśli obcy przychodzi do naszych bram i o coś prosi, mamy święte prawo, by go przegonić. To jest “wolność” i “własność”. Niech każdy zapracuje na swoje.

Wyandotom zaś gospodarka oparta na darach zapewniała niesłychany poziom poczucia bezpieczeństwa oraz swobody. Gdy w danym plemieniu rdzennych Amerykanów źle się dzieje, można zawsze odejść. Nawet jak się zostało z niczym. Nieważne, gdzie się trafi, można liczyć na wsparcie i opiekę. Nieważne, jak życie nas poturbuje, wiemy, że nigdy nie zostanie nam odmówione prawo do jedzenia i bezpiecznego schronienia. Gdy Europejscy osadnicy zaczęli budować w Ameryce miasta w swoim stylu, Wyandoci byli w szoku, widząc na ulicach żebraków i bezdomnych. Jakie społeczeństwo robi to własnym ludziom?

Wyobraźmy sobie, że widzimy tonącego człowieka i mamy linę. Nawet my, kapitalistyczni indywidualiści, raczej uznamy, że przy tak wysokiej potrzebie (przeżycie) oraz tak niskim koszcie (rzucenie limy), wyjątkowo nieczuły człowiek odmówiłby pomocy. Wyandoci mieli podobne podejście w szerszym zakresie. Jak mamy jedzenie, a ktoś inny jest głodny, tylko nieczuły człowiek by go nie nakarmił. Jak mamy schronienie, a widzimy bezdomnego, tylko nieczuły człowiek by go nie ugościł.

My ze swoim świętym prawem własności lądujemy w mieszkaniu na trzydziestoletni kredyt. Jesteśmy przyspawani do miejsca, w którym żyjemy. Teoretycznie mamy wolność podróżowania. Ale w praktyce wielu ludzi nie ma możliwości z niej skorzystać. Nie stać ich na transport, na miejscu nie czeka na nich praca, a w dodatku mogą nie dostać prawa wstępu. Każdy ma możliwość powiedzieć “nie pomogę”, przez co musimy radzić sobie sami. I często obawiamy się, że sami nie damy rady. Więc tkwimy w sytuacji, która nam się nie podoba.

Wyandoci nie byli zadowoleni z idei, które przywieźli im Europejczycy. Kpili z naszej uległości wobec autorytetu. Gardzili naszym pędem do pieniędzy oraz dóbr materialnych. Nie mieli najmniejszego zamiaru tyrać w pracy tyle co my. I byli zszokowani naszym brakiem wsparcia dla własnych ludzi.

A jak wyglądała reakcja drugiej strony? Duchowni, przedsiębiorcy i podróżnicy europejscy spisywali swoje wrażenia z podróży. We Francji wiele z nich stało się bestsellerami. Popularna wtedy była forma dialogów, w których rozmówca z innej kultury bardzo krytykuje francuskie społeczeństwo. Nie jeden intelektualista posiadał na półce dzieło, po którym mógł nabrać refleksji nad sensem ścisłej hierarchii, pogonią za statusem i brakiem czułości wobec ubogich. Zaczęto wystawiać sztuki teatralne, gdzie przybysz z egzotycznych miejsc dociera do Europy i nie podoba mu się to, co widzi. Nie jeden odbiorca spektaklu pewnie pomyślał, że bohater dobrze gada.

W społeczeństwie francuskim jak burza rozchodziły się idee, które z czasem przyjęły formę hasła o wolności, równości i braterstwie. Coraz więcej ludzi nabierało odwagi, by wyjść w swoim myśleniu z ram, jakie narzuciło im społeczeństwo. Aż w końcu masowo uznali, że mają dość. Wybuchła rewolucja francuska. Lud podjął walkę, by obalić tradycyjny styl życia. Możliwe, że do tego by nie doszło, gdyby nie wcześniejsze spotkanie europejskiej kultury z ideami rdzennych Amerykanów. Ideami, które pozwoliły podważyć status quo.

Ludzie, którzy mieli wybór

Jak sprawdzić, który system najlepiej służy ludziom? To jest karkołomne zadanie, nad którym głowią się naukowcy z całego świata. Powstają różne wskaźniki, od zwykłego pytania o poziom zadowolenia z życia, po wyrafinowane wzory uwzględniające poziom PKB, nierówności społeczne czy biedę. Wydaje się, że idealny byłby eksperyment, gdzie człowiek może doświadczyć różnych systemów i na koniec ocenić, który z nich wybiera. Okazuje się, że historia zna przypadki ludzi, którzy mogli zaznać życia zarówno w cywilizacji europejskiej jak i rdzennych Amerykanów. Co wybierali?

Wymowny jest tutaj list Benjamina Franklina, wybitnego polityka, filozofa i naukowca, napisany do kolegi, w którym zwrócił uwagę na pewien fenomen. Zdarzało się, że Europejczycy byli porywani przez rdzennych Amerykanów, oraz rdzenni Amerykanie porywani przez Europejczyków. Obie strony starały się jeńców ukształtować "po swojemu" - uczyć kultury i sposobu bycia. Gdy ofiary były wyzwalane i mogły zdecydować, z kim wolą zostać, niemal zawsze wybierały życie z rdzennymi Amerykanami.

Rdzenni Amerykanie, z których próbowano zrobić Europejczyka, byli szybko zdegustowani naszymi troskami związanymi z pogonią za statusem oraz ilością wymaganej pracy. Z kolei Europejczycy uwolnieni spod "opresji" nie byli w stanie wrócić do naszego stylu bycia. Gdy widzieli, ile wysiłku muszą wkładać w utrzymanie swojego majątku, jaka panuje presja walki o bogactwa oraz jak płytkie są relacje międzyludzkie, mieli tego po dziurki w nosie. Franklin opisuje historię zamożnej kobiety, która po powrocie szybko przekazała cały majątek bratu, a sama ruszyła z powrotem do lasu.

Uciekinierzy, którzy "wyzwoleni" przez Europejczyków wracali do "niewoli" rdzennych Amerykanów, mieli m.in. takie argumenty:

  • Większa wolność seksualna
  • Brak presji pogoni za statusem
  • Brak biedy, głodu i żebractwa
  • Ogromna gościnność i akceptacja dla przybyszy
  • Poczucie bycia zaopiekowanym
  • Silne więzi społeczne
  • Dużo czasu na beztroskę

Oczywiście trzeba pamiętać, że w tamtych czasach życie w stylu europejskim mogło być bardziej nieznośne niż obecnie. Być może współczesna cywilizacja osiągnęła taki poziom bezpieczeństwa, że ma do zaoferowania więcej niż wieki temu. Z drugiej strony poczucie bezpieczeństwa może być budowane na różne sposoby. Może wynikać z faktu, że mamy statystycznie mniejsze szanse oberwać dzidą. Ale może też wynikać z pewności, że jak już nią oberwiemy, zawsze są ludzie, którzy się nami zaopiekują.

Nie zapominajmy też, że wielu podobnych historii zapewne nie znamy. Gdybyśmy odnaleźli wszystkie, być może proporcje podjętych decyzji byłyby inne. Jednak sam fakt, że część zdecydowała jak zdecydowała już jest ciekawy. A ich argumenty nawet dzisiaj skłaniają do refleksji.

Obecnie trudno nam sobie wyobrazić życie bez presji walki o status i bez konsumpcjonizmu. Być może to wyłącznie ograniczenie naszej wyobraźni. Współczesnym ludziom od dziecka towarzyszy lęk, czy osiągną sukces oraz czy sobie poradzą. Każdy z nas jest zmuszony wejść na bieżnię i ścigać się z innymi. Jeżeli idzie nam kiepsko albo chcemy zejść, momentalnie zostaje nam przyznana łatka “przegrywa”. Stajemy się negatywnym przykładem, którym inni rodzice straszą swoje dzieci - “pracuj ciężko, bo skończysz jak on(a)”. Nie każdy umie znieść upokorzenie. Więc biegnie dalej. Chociaż marzy, aby przestać.

Czy nie byłoby wspaniale żyć w społeczeństwie, gdzie bieżnia idzie tak wolno, że wystarczy spokojny spacer? W społeczeństwie, gdzie ludzie uważają, że ściganie się nie ma sensu? Każdy musi na to pytanie odpowiedzieć sobie sam. Ale trudno nie przyznać, że permanentny sprint potrafi zmęczyć. I nie dziwi, że wielu ludzi wybrało zejście z bieżni, jeśli zapewniono im brak wstydu.

Katastrofa nuklearna

Mam wrażenie, że współczesna kultura Zachodu dąży do maksymalizacji wolności OD zobowiązań społecznych oraz DO konsumpcji. Coraz mniejszą wagę przywiązujemy do dotrzymywania obietnic społecznych. Znajomego na Facebooku możemy po prostu wyciszyć i większe problemy raczej nas nie spotkają. Za to będziemy jak lew bronić prawa, by za pieniądze kupować, co nam się żywnie podoba. Jesteśmy wolni, gdy matka nie może sobie ot tak zapukać do drzwi i poprosić o pomoc. Jesteśmy wolni, gdy możemy kupić 3 jachty i nikt nie rości sobie do nas o to pretensji.

Relacje obecnie coraz częściej przyjmują transakcyjny charakter. Utrzymujemy je, gdy widzimy w tym własną korzyść, oraz zrywamy je, gdy uważamy, że przestały nam się opłacać. I chociaż z perspektywy jednostki to wydaje się sensowne i zdrowie, z perspektywy społecznej rodzi poważny problem. Na nikim nie można polegać. To że ktoś nam obiecał pomóc, wcale nie znaczy, że nam pomoże. Może uznać, że bardziej opłaca mu się zakończyć znajomość niż dotrzymywać umowy. Łatwo więc zdarza się, że zostajemy sami. Wszyscy mogą wykalkulować, że porzucenie nas wyjdzie im na lepsze.

Być może w odpowiedzi na to, by nie mieć wyrzutów sumienia swoją transakcyjnością, wykształciła się presja, którą osobiście nazywam ideologią samodzielności. Ideologia samodzielności głosi, że masz jak najszybciej uwolnić się od zależności względem innych ludzi. Masz “radzić sobie sam”, a nie być “maminsynkiem” albo “ofermą”.

W Wietnamie do dzisiaj istnieją silne więzi sąsiedzkie, także w miastach. Sąsiadom często daje się klucz do swojego mieszkania. Nikogo nie dziwi, że sąsiad wchodzi bez pytania i bierze nieco cukru. U nas sąsiad ciągle pukający do drzwi szybko zostałby uznany za irytującego - “Nie stać Cię na własny cukier?!”. Na Zachodzie każde mieszkanie to wyspa, od której oczekuje się społecznej samowystarczalności.

Wyandoci wierzyli, że dusza ma swoje potrzeby i niezaspokojenie ich może prowadzić do chorób, a nawet śmierci. Dlatego regularnie siadali wspólnie przy ognisku i rozmawiali o swoich troskach. Problemy jednostki szybko stawały się problemami całej grupy. Wszyscy starali się je rozwiązać.

U nas jest kompletnie odwrotnie. Mamy ze wszystkim radzić sobie sami. Boimy się prosić znajomych o pomoc, bo jeszcze uznają nas za zbyt męczących emocjonalnie i zostawią. Oczekujemy od ludzi, że zanim się z nami zadadzą, będą już zupełnie “naprawieni”. Będą gotowcem przynoszącym wyłącznie korzyści. Żebyśmy nie musieli się męczyć z ich problemami. I znowu - z perspektywy jednostki to może wydaje się sensowne i zdrowie. Ale nie patrzymy na skutki. Że nasze relacje stały się strasznie płytkie i nietrwałe. Może wygodnie jest nie pomagać. Ale przez to sami też nie otrzymujemy pomocy.

W ciągu ostatnich stu lat społeczeństwo Zachodu dokonało dużej zmiany - stało się bardzo nuklearne. W naukach społecznych rodzina nuklearna to taka, gdzie w gospodarstwie domowym mieszkają jedynie 2 pokolenia - rodzice i ich dzieci. Rożni się to od tradycyjnych gospodarstw, gdzie często były także babcie, wujkowie, rodzeństwo cioteczne i więcej. Obecnie idziemy jeszcze dalej i nawet bezdzietnym singlom narzucamy presję, by jak najszybciej wyprowadzili się od rodziców. Tę presję uważam za skutek ideologii samodzielności.

A przecież rodziny nuklearne mają wiele wad!

Rodziny nuklearne są bardzo kosztowne i nieekologiczne. Garstka osób musi dla siebie kupić własną kuchenkę, lodówkę, gary, sztućce, narzędzia. Koszty utrzymania są rozdzielone na niewiele osób. Zwykle tańszy jest jeden obiad dla dziewięciu osób niż trzy obiady dla trzech osób.

Źródeł utrzymania w rodzinie nuklearnej też jest niewiele, co rodzi ogromne ryzyko. Jeśli jedno albo dwójka pracuje i ktoś straci pracę, mamy katastrofę. Z kolei jeśli piątka domowników pracuje i ktoś straci pracę, może to być ledwo odczuwalne. Duża grupa to niewątpliwie poduszka bezpieczeństwa.

W rodzinie nuklearnej wszelkie obowiązki są rozłożone na niewiele osób, co ogranicza ilość czasu wolnego i łatwo prowadzi do wypalenia. Bycie partnerem i rodzicem to praca na pełen etat, bo nie ma pod ręką wujka, babci albo brata ciotecznego. Trzeba przygotować jedzenie, zrobić pranie, uprasować ciuchy, poodkurzać, umyć naczynia. A jeszcze zostaje praca zarobkowa. Rodzina nuklearna jest na tyle kosztowna, że często dwójka rodziców musi pracować, by utrzymać zadowalający standard życia. Z kolei w dziesięć osób można efektywnie podzielić się zadaniami. Niektórzy mogą zupełnie poświęcić się obowiązkom domowym, a inni sprawom biura. W pojedynkę albo dwójkę jest ciężej. Trzeba wszystko osobiście ogarnąć.

Schowano akapit poświęcony samobójstwom w rodzinach nuklearnych. Kliknij, aby pokazać. Możesz go pominąć. Nie jest wymagany do zrozumienia tekstu.

Jak widać, nasz pęd do niezależności może przynosi chwilową ulgę w postaci braku konieczności pomagania innym. Ale na dłuższę metę wątpię, że wychodzimy na plus. Presja samodzielności jest bardzo stresująca. W dodatku zmienia nasz styl życia na bardziej kosztowny oraz szkodzący środowisku. A dochodzi jeszcze jeden mankament - praca bez sensu.

Praca bez sensu

Amerykański antropolog David Graeber w 2013 roku opublikował esej "On the Phenomenon of Bullshit Jobs: A Work Rant", w którym stawia tezę, że jako cywilizacja moglibyśmy pracować po 15 godzin tygodniowo, tak jak przewidywał słynny ekonomista Keynes w 1930 roku. Tak się jednak nie stało, ponieważ wzrost produktywności nie został przeznaczony na zwiększenie czasu wolnego. Kultura wymusiła na nas, że skoro nasza siła robocza nie jest już niezbędna, musimy wymyślić uzasadnienie, że nadal jest. Namnożyło się w ten sposób bullshit job, czyli pracy nie dającej społeczeństwu żadnych korzyści. Pracy, która istnieje tylko po to, by ktoś mógł pracować.

Graeber rozwinął swoją myśl w książce "Praca bez sensu: Teoria" (Bullshit Jobs), gdzie pokusił się o kategorie prac bez sensu. Są to np. osoby, które doraźnie łatają coś (np. tandetny kod), chociaż daną rzecz można by naprawić na stałe raz a porządnie. Ja myślę, że wiele zbędnej pracy jest zamaskowane w branżach, które pozornie wyglądają szlachetnie.

Weźmy na przykład robotnika w fabryce pracującego na taśmie. Jego praca wydaje się niezwykle przydatna. Bez ludzi takich jak on produkcja by stanęła. Ale przyjrzyjmy się, co takiego składa. To są wiertarki. Ogromne ilości wiertarek.

Niby nie ma problemu w tym, że ktoś składa wiertarki, skoro inni ludzie ich potrzebują. Ale przez to, że społeczeństwo podzieliło się na niewielkie wyspy, każda z nich potrzebuje wiertarki. Bo przecież “kiedyś może się przydać”. Trochę głupio prosić o nią sąsiada, którego zna się jedynie z widzenia. Jeszcze uzna nas za namolnych. Hipotetycznie starczyłyby 3 wiertarki na całe osiedle. W praktyce każde mieszkanie kupuje swoją, by przez większość czasu kurzyła się w szufladzie.

Samotna wyspa desperacko potrzebuje źródła utrzymania. Inaczej szybko zginie. Więc każda musi uzasadnić swoją egzystencję rynkowi. Jeśli nie masz pomysłu na coś, co faktycznie jest potrzebne, możesz zainwestować pieniądze w przekonanie ludzi, że Twoja usługa jest niezbędna. Media są zalane reklamami pseudonaukowych produktów, mających pomóc nam na wszelkie dolegliwości. Na dolegliwości, których nawet nie musimy mieć. Wystarczy nastraszenie, że je mamy.

Ostatnio obserwujemy spektakularny rozwój sztucznej inteligencji generującej treści. Możemy poprosić o obrazek przedstawiający tęczowego kota w kosmosie i po kilku sekundach otrzymujemy rezultat. Z czasem wiele stanowisk artystycznych zapewne stanie się zbędna. A my zamiast się cieszyć, że wyręczy nas z kolejnej rzeczy, rozpaczamy, że zabiera nam pracę. Jakbyśmy żyli po to, żeby pracować. Wyandoci by nas wyśmiali i powtórzyli, że jesteśmy jak niewolnicy. Niewolnicy pieniądza.

Ja ten tekst piszę za darmo w wolnym czasie. Żadna firma nie musiała mi płacić, bym chciał zrobić coś, co uważam za ważne i rozwijające. Czas na beztroskę nie musi być czasem na bezmyślność i ogłupianie. Częściej jest nim czas w biurze, gdy udajemy przed szefem, że pracujemy.

Podsumowanie

Katastrofa klimatyczna z roku na rok będzie coraz mocniej dawała popalić. Naukowcy alarmują, że to ostatni dzwonek, by coś zrobić, jeśli chcemy uniknąć makabrycznych scenariuszy. Zwykle mówi się, że powinniśmy ograniczyć konsumpcję. Ale przy zachowaniu ideologii samodzielności obniżenie konsumpcji wymaga wielu wyrzeczeń. Osobiście podejrzewam, że jak odpuścimy presję na samodzielność, to i zmniejszymy konsumpcję i zaspokoimy swoje potrzeby. A być może zyskamy też poczucie bezpieczeństwa - pewność, że jak skręcimy kostkę na bieżni, zawsze będą inni, którzy otoczą nas opieką.

Zobacz też

MiauBlog:

MruczekWiki: